pictures/logo2.gif (11.9 KB)

Paweł Głowacki - Opowiastki



ARCHIWUM OPOWIASTEK





NA DOBRY POCZĄTEK:

Student zapadł w sen. Śniło mu się, że znalazł się w raju. Jakież było jego zdziwienie, kiedy ujrzał tam swojego profesora i pozostałych słuchaczy. Wszyscy pogrążeni byli w studiowaniu analizy. "I to ma być rajska nagroda!" - wykrzyknął oburzony - "Przecież to samo robiliśmy na ziemi!" Wtedy usłyszał głos: "Głupcze! Myślisz, że ci studiujący, których widzisz są w raju? Wprost przeciwnie - raj jest w tych, którzy studiują."


NA II TYDZIEŃ SEMESTRU:

Pewien człowiek zaczął podawać tran w dużych dawkach swemu dobermanowi, bo dowiedział się, że to dobre dla psa. Codziennie unieruchamiał kolanami głowę opierającego się psa, siłą rozwierał mu szczęki i aplikował tran. Jednego dnia pies wyrwał się, rozlewając specyfik. Ku zdumieniu właściciela po chwili powrócił, by starannie oblizać łyżkę. Okazało się, że pies protestował nie przeciw podawaniu tranu, ale sposobowi, w jaki to robił jego pan.


NA III TYDZIEŃ:

Od kiedy stary profesor przeszedł na emeryturę, rzadko już pojawiał się w Instytucie. Tym bardziej więc studenci lubili słuchać, gdy czasem jeszcze w instytutowym bufecie snuł przy filiżance mocnej kawy swe niezwykłe opowieści. Kiedyś opowiedział historię bezcennej starożytnej wazy, za którą na licytacji zapłacono wielkie pieniądze. Używał jej stary włóczęga, który zakończył życie w całkowitej nędzy zupełnie nieświadom wartości wazy. Zbierał do niej swój żebraczy grosz. Kiedy jeden ze słuchaczy zapytał profesora, co oznacza owa waza, ten powiedział: "Ciebie samego!" Poproszony o wyjaśnienie dodał: "Cała twoja uwaga skupia się na zbieraniu okruchów wiedzy z książek i od nauczycieli. Byłoby lepiej, gdybyś zwrócił uwagę na wazę, w której te okruchy gromadzisz."


NA IV TYDZIEŃ:

Powszechnie wiadomo, że pracownikom naukowym się nie przelewa. Nie wszyscy jednak wiedzą, w jakie tarapaty finansowe wpadają czasem uczeni i ich rodziny. Oto rozmowa podsłuchana przypadkiem przez kogoś, kto woli zachować anonimowość. Przyznaję, że przytaczam ją z pewnym wahaniem, bo nie jestem całkiem pewien jej autentyczności. Podobno było tak:

"Kochanie" - mówi pani profesorowa do męża. "To właściwie wstyd tak żyć. Spójrz, ojciec opłaca nasz dom, brat przysyła nam żywność i pieniądze na ubrania, wuj płaci za wodę i elektryczność, a przyjaciele zapraszają do teatru i kina. Nie chcę narzekać, ale chyba stać nas na więcej". "Oczywiście" - odpowiada uczony mąż, z trudem odrywając się od podręcznika do analizy wielu zmiennych. "Sam dużo na ten temat ostatnio myślałem. Przecież masz jeszcze siostrę i stryja, którzy nie przysyłają nam ani grosza".


NA V TYDZIEŃ:

Przychodzi studentka na konsultacje i skarży się: "Ta analiza wielu zmiennych to coś strasznego. Kiedy próbuję się uczyć, zaraz boli mnie głowa albo chce mi się spać. Albo, co gorsza, przychodzą mi do głowy takie myśli, że aż wstydzę się powiedzieć." Profesor uśmiecha się dobrotliwie i mówi: "Niech się pani tak nie przejmuje. To minie". Rzeczywiście, po jakimś czasie studentka powraca uśmiechnięta: "Ach, panie profesorze, jaka jestem szczęśliwa, że mogę się uczyć analizy wielu zmiennych. Nauka wchodzi mi do głowy tak łatwo, że aż trudno uwierzyć. A jakie to wszystko ciekawe! W niedzielę i w czwartek jestem jak na szpilkach. Wprost nie mogę się doczekać następnego dnia." Profesor uśmiecha się dobrotliwie i mówi: "Niech się pani tak nie przejmuje. To też minie."


NA VI TYDZIEŃ:

W porze konsultacji w gabinecie profesora pojawia się słaniający się na nogach student. Wygląda strasznie. Włos zmierzwiony, zarost tygodniowy, pod oczami, w których czai się lęk, głębokie cienie. Ubranie zmięte, guziki krzywo pozapinane. Po prostu strzęp człowieka. Profesor sadza go na krześle, częstuje filiżanką mocnej kawy i z troską spogląda na gościa.

- Co się stało? Bardzo źle pan wygląda?
- No więc, ja ... Nie wiem, jak to powiedzieć. Nie, nie powiem. I tak pan
  nie uwierzy.
- Ależ przeciwnie. Uwierzę panu.
- Nie, nie. To niemożliwe. Wiem, że nie.
- Z całą pewnością tak. Daję słowo.
- Naprawdę?
- Naprawdę!
- No dobrze. Ledwie żyję. Cały tydzień uczyłem się analizy.
- Niemożliwe! Nie wierzę!

***

Tak to jest. Spoglądamy na innych przez okulary własnych uprzedzeń i przesądów. Jakże trudno je zdjąć!


NA VII TYDZIEŃ:

Pewien wykładowca analizy znany był ze swej nieprzystępności. Bardzo rzadko z kimkolwiek rozmawiał, bo tylko raz na semestr udzielał konsultacji, ale i wtedy wolno było wypowiedzieć jedynie dwa słowa. Zdenerwowany student postanowił skorzystać ze sposobności. Pod koniec semestru udał się do wykładowcy i wyrzucił z siebie: "Zadania trudne." Profesor kiwnął głową na znak, że rozumie. Minął semestr i student, ledwie panując nad sobą, znów stanął przed profesorem: "Oceny niesprawiedliwe". Profesor jak zwykle kiwnął głową. Gdy minął kolejny semestr, student oświadczył: "Opuszczam uczelnię". Profesor kiwnął głową i zauważył cierpko: "Wcale się nie dziwię. Ciągle pan tylko narzeka i narzeka."


NA VIII TYDZIEŃ:

Pewnego razu stary diabeł udał się na spacer ze swym kolegą - młodym diabłem. Nieprzyzwyczajeni do temperatur panujących we Wrocławiu, wstąpili do bufetu w Instytucie Matematycznym, aby się nieco ogrzać. Kiedy tak gawędzili nad filiżanką aromatycznej i piekielnie czarnej kawy, zauważyli dwóch studentów pochylonych nad jakimiś szpargałami. Nawet z daleka widać było wdzięcznie wyginające się smukłe całki i barokowo powykręcane pochodne cząstkowe. Najwyraźniej ciężko pracowali nad analizą wielu zmiennych. "Czy nie niepokoi cię to, że tak pilnie zdobywają wiedzę?" - zagadnął młody diabeł. "Nie podoba mi się to. Z tego nie może wyniknąć nic złego. Może by ich oderwać od pracy, skusić do lenistwa i obżarstwa, częstując pączkami z adwokatem lub dżemem?" Ale stary diabeł promieniował spokojem. Uśmiechając się szyderczo, uspokoił też i młodszego kolegę: "Nie przejmuj się tak. Wszystko jest w porządku. Nic dobrego nam nie grozi. Oni przecież przygotowują ściągi".

***

Uważaj na to, co robisz w bufecie. Nigdy nie wiadomo, kto Cię obserwuje.


NA IX TYDZIEŃ:

Kiedy profesor opuścił jeden i drugi wykład, rozeszła się pogłoska, że pewnie długo go nie będzie i można dać sobie spokój z nauką. Zapanowała wakacyjna atmosfera. Niektórzy zaczęli nawet planować dłuższe wypady w atrakcyjne miejsca, by wykorzystać nadarzającą się sposobność. Ku zdumieniu wszystkich profesor pojawił się na piątkowym wykładzie i zachowywał się tak, jak gdyby nic się nie stało. Po wykładzie zarządził z dawna zaplanowane kolokwium. Jak można było przewidzieć, kolokwium, którego nikt się nie spodziewał, wypadło słabo. Kiedy studenci gremialnie udali się na konsultacje, aby zapytać, jak mają się uczyć analizy, usłyszeli taką odpowiedź: "Sądzą Państwo, że matematyka mieści się w książkach i w umysłach wykładowców, a dzięki nim pojawia się na salach wykładowych. Rzeczywiście, tam można ją zobaczyć. Ale naprawdę może ona zaistnieć tylko tam, gdzie ktoś odważa się zapuścić w labirynt swego umysłu, bo tajemniczy głos wzywa go do poszukiwania ścieżek, których ta widzialna matematyka stanowi jednie mapę. Aby stać się podróżnikiem, nie wolno poprzestawać na studiowaniu mapy". "O co mu chodziło?" - mówili do siebie rozczarowani studenci, wychodząc z gabinetu i uśmiechając się porozumiewawczo."Może i ładnie powiedziane, ale nic stąd nie wynika" - narzekali inni. Jedna tylko studentka milczała głęboko zamyślona. Nikt jednak nie zwrócił na nią uwagi.


NA X TYDZIEŃ:

Student skarży sie profesorowi:
- Nic nie rozumiem z tej analizy. Uczę się i uczę i ciągle nic. Kolokwia też wypadają blado. Już nie wiem, co robić? Chyba się do tego nie nadaję.
Profesor patrzy mu w oczy z takim zrozumieniem, że student całkiem niespodziewanie dla siebie zdobywa się na odwagę:
- Czy może pan też zna to uczucie?
- Ależ tak, oczywiście. Kiedyś nagle poczułem ogromne zniechęcenie, bo zrozumiałem, że matematyka jest bardzo trudna i nigdy nie będę się czuł mistrzem, jak to sobie wymarzyłem. Ba, nigdy nie będę czuł, że jestem w tym dobry. To było straszne. Chciałem już nawet rzucić to wszystko.
- Ale przecież nie zrobił pan tego!
- Rzeczywiście, nie zrobiłem. Na to było już za późno.
- Za późno?
- No tak, byłem już wtedy profesorem.

***

Są uczucia, które powracają. Może kryje się w nich mądrość niewidoczna na pierwszy rzut oka.



NA XI TYDZIEŃ:

Profesor w milczeniu słuchał, jak studenci narzekali, że analiza jest sucha i nie angażuje uczuciowo, a potem niespodziewanie wyrecytował natępujący wiersz:

o wy smukłonogie całki
mych snów secesyjne laski
bez was świat szary i miałki
a serca rytm nazbyt płaski

różniczki me barokowe
przez wasze wdzięki i skręty
zupełnie już tracę głowę
natchniony i wniebowzięty

a wśród transformat haremu
ochota mnie wprost rozbiera
aby się wreszcie samemu
rozwinąć w szereg Fouriera

I dodał: "W następnym semestrze zapraszam na wykład z analizy harmonicznej. Będziemy się uczyć o szeregach i transformatach Fouriera."


NA XII TYDZIEŃ:

Pewnego studenta nawiedzały koszmarne sny. Noc w noc widział we śnie ziejącego ogniem obrzydliwego smoka wprost przerażających rozmiarów. Fizjonomia smoka wydawała się zawsze dziwnie znajoma, choć nie był to ktoś, kogo by nasz bohater widywał zbyt często. Smok pisał coś szybko i niezrozumiale na tablicy, a co pewien czas odwracał się, by postukać grubym szponiastym paluchem w nieprzyzwoicie gruby podręcznik, z którego wysypywały się całki i zbiory miary zero. Przy tym ciągle powtarzał: "Za późno, za późno..." i śmiał się szyderczo. Student stał się kłębkiem nerwów, całe dnie przeżywał w lęku przed tym, co zobaczy w nocy, bo okrutny śmiech smoka ciągle dźwięczał mu w uszach. W końcu stanął na granicy całkowitego załamania. Kiedy zaczęły go nękać myśli o samobójstwie, udał się do renomowanego psychiatry.
- Sądzę, że mogę panu pomóc - powiedział psychiatra, kiedy usłyszał całą historię. - Muszę jednak pana ostrzec, że potrwa to ze dwa lata i będzie kosztowało. Biorę 150 złotych za cotygodniową wizytę.
- Sto pięćdziesiąt złotych co tydzień! Mowy nie ma! - wykrzyknął młody człowiek i głęboko się zamyślił. I jakby zupełnie nie na temat mruknął:
- Chyba zacznę się uczyć tej analizy.

A Ty, Drogi Czytelniku, jakie miewasz sny?


CUD WIGILIJNY:

Pewnien student twierdził, że w noc wigilijną nawet wykładowca analizy mówi ludzkim głosem. Bardzo bolało go to, że jego rewelacje były przyjmowane z powszechnym niedowierzaniem. Po kolejnej kłótni stanął wreszcie zakład. Kilku śmiałków postanowiło się zakraść pod dom profesora, który na szczęście mieszkał na parterze, aby prze okno sprawdzić, jak się rzeczy mają. Przy świątecznym stole i w blasku światełek choinki profesor perorował o różnych sposobach dowodzenia twierdzenia o funkcji uwikłanej, ale - o dziwo - skuleni pod oknem panowie wszystko rozumieli. Co więcej, analiza wielu zmiennych wydała im się nagle piękna i - właśnie! - ludzka. Także żona profesora słuchała z dużym zainteresowaniem, a dzieci szybko wykonywały jakieś rachunki na podręcznych clipboardach i głośno spierały się o możliwość różniczkowania pod znakiem całki. Zziębnięci już studenci cicho wycofali się na ulicę i z lekkim sercem wrócili do domu. Nawet nie rozmawiali o zakładzie, bo wydawał się już mało ważny. Za to po ukończeniu semestru wszyscy wybrali się na sekcję teoretyczną.

***

Wszystkim Czytelnikom życzę pełnych cudów Świąt Bożego Narodzenia!


NA NOWY ROK:

Autobus pełen turystów przemierza przepiękną krainę wśród malowniczo rozsianych jezior, łąk i lasów. Cóż z tego, skoro zasłony w oknach są opuszczone i turyści nie mają najmniejszego pojęcia o tym, jakie widoki rozpościerają się na zewnątrz? Są zbyt zajęci sprzeczką o honorowe miejsca w autobusie, o to, kto komu winien jest pierwszeństwo przy wsiadaniu i wysiadaniu. Chociaż są i tacy, których to nie interesuje. Ci zajęci są studiowaniem przewodników po okolicy, które niezwykle sugestywnie opisują jej piękno, bogato ilustrując swe opowieści kolorowymi zdjęciami. Autobus pełen turystów przemierza przepiękną krainę wśród malowniczo rozsianych jezior, łąk i lasów. Zasłony w oknach są opuszczone. Mija kolejny rok podróży.

***

Wszystkim Czytelnikom życzę szeroko otwartych oczu w Nowym Roku!


Ze wspomnień Carla Gustava Junga

Szkoła mnie nudziła, (...) matematyką zaś byłem nie na żarty zaniepokojony. Nauczyciel udawał, jakoby algebra była czymś samo przez się zrozumiałym, podczas gdy ja nie miałem nawet pojęcia, co znaczą liczby jako takie. Nie były to przecież ani kwiaty, ani zwierzęta, ani skamieliny - nic, co mogłem sobie wyobrazić; po prostu wielkości, które tworzy sie licząc. Ku memu zakłopotaniu cyfry zastępowano jeszcze literami, oznaczającymi przecież dźwieki, tak iż - że odtworzę mój ówczesny tok myślenia - można je było słyszeć. Dziwnym trafem moi koledzy dawali sobie z tym radę i uważali to za oczywiste. Nikt nie potrafił mi powiedziec, czym są liczby, ja zaś nie umiałem odpowiednio postawić kwestii. Ku swemu przerażeniu stwierdziłem, że nie ma nikogo, kto by rozumiał moje trudności. Gwoli sprawiedliwości muszę przyznać, że nauczyciel dał z siebie wszystko, by wyjaśnić nam cel owej zadziwiającej operacji, polegającej na zastępowaniu niezrozumiałych liczb dźwiekami. Pojąłem w końcu, że miało to na celu stworzenie czegoś w rodzaju systemu skrótów, dzieki któremu wiele liczb można było przedstawić w prostszej postaci.

To jednak nic a nic mnie nie obchodziło. Myślałem sobie, że to przecież samowola, by liczby zastępować dźwiekami; równie dobrze można byłoby z "a" zrobić agrest, z "b" banana, z "t" znak zapytania. "A", "b", "c", "y" i "t" nic nie wyobrażały, nie tłumaczyły mi nic z istoty liczb, podobnie jak, dajmy na to agrest! Najbardziej jednak oburzało mnie prawo przechodniości: jeśli "a=b i b=c, to a=c", gdzie per definitionem stwierdza się, że "a" oznacza coś innego niż "b", przeto może sie równać jedynie czemuś innemu niż "b", że zamilczę już o "c". Jeśli chodzi o równanie, to "a" powinno byc równe "a", "b" powinno się równać "b", dlatego wyrażenie "a=b" wydawało mi się kłamstwem lub blagą. Takie samo oburzenie czułem, kiedy nauczyciel - wbrew własnej definicji prostych równoległych - twierdził, że przecinają się one w nieskończoności. Wydawało mi się to żałosnym oszustwem, w którym nie mogłem i nie chciałem współuczestniczyć. Moja uczciwość intelektualna jeżyła sie wobec tych blagierskich niekonsekwencji, które stawały na przeszkodzie memu rozumieniu matematyki. (C. G. Jung, Wspomnienia, sny, myśli.)   c.d.n.


Ze wspomnień Carla Gustava Junga (cd)

Do późnej starości zachowałem niezatarte wrażenie, że gdybym mógł ongiś, tak jak moi koledzy, bezkonfliktowo przystać na to, że "a=b" lub, że "słońce=księżyc", że "pies=kot" i tak dalej, to matematyka bez końca by mnie nabierała. (...)
Równania dopiero wówczas mogłem pojąć, gdy w miejsce liter podstawiałem określone wartości liczbowe i gdy dzieki temu po obliczeniu uzyskiwałem potwierdzenie sensu całego działania. Później z nauki matematyki tylko dlatego udało mi się wyjść obronną ręką, że przepisywałem niezrozumiałe dla mnie w treści formuły algebraiczne, po czym wbijałem sobie do głowy, jaka kombinacja znajdowała się w określonym miejscu na tablicy. Ze sprawdzaniem nie mogłem jednak już sobie poradzić, bo od czasu do czasu zdarzało się, że nauczyciel mówił: "A teraz podstawmy tu wyrażenie ..." i zapisywał na tablicy parę liter. Nie miałem zielonego pojęcia, ani skąd sie one wzięły, ani po co - widocznie, żeby umożliwić mu przeprowadzenie całej procedury do szczęśliwego końca. Byłem tak bardzo wstrząśnięty tą kompletną niemożnością, że o nic już nie śmiałem pytać. Lekcje matematyki napełniały mnie grozą i przyprawiały o udrękę. (C. G. Jung, Wspomnienia, sny, myśli.)


JEŚLI SZUKASZ PRACY...

Niektórzy studenci patrzą dalekowzrocznie w przyszłość. Im to dedykuję niniejszą opowiastkę. Pewna szacowna instytucja szukała pracownika na bardzo odpowiedzialne stanowisko. Oto fragmenty wywiadów, jakie przeprowadzono z kandydatami.

- Rozumie pan, że nie jest to byle jaki test. Chcemy się przekonać, czy nadaje się pan do pełnienia obowiązków, które chcemy panu powierzyć.
- Tak, oczywiście.
- Doskonale. Ile jest dwa razy dwa?
- Cztery!
- Dziękujemy. Wkrótce otrzyma pan od nas odpowiedź listem priorytetowym.

Wchodzi następny kandydat.
- Czy jest pan gotów?
- Tak!
- Doskonale. Ile jest dwa razy dwa?
- A ile pan sobie życzy?

Z protokołów wynika, że to drugi kandydat otrzymał pracę. Jego zachowanie jest godne polecenia, jeśli chcesz się wybić w jakiejkolwiek instytucji dostatecznie już okrzepłej, by zapomnieć, do czego została powołana. Chyba że jest jeszcze coś, co jest dla Ciebie ważniejsze niż kariera i pieniądze. Chyba że lubisz się czasem zastanawiać, ile naprawdę wynosi dwa razy dwa ...


CESARZ WYBIERA PIERWSZEGO MINISTRA

Cesarz zapragnął wybrać na Pierwszego Ministra najmądrzejszego ze swych poddanych. Po serii niełatwych prób ostało się w szrankach tylko trzech rywali.

- Oto ostatnia przeszkoda, końcowe wyzwanie - rzekł do nich Cesarz. - Zostaniecie zamknięci w pomieszczeniu, drzwi do którego wyposażono w skomplikowany zamek elektroniczny najnowszej generacji. Pierwszy, kto zdoła sie wydostać, zostanie wybrany!

Dwóch kandydatów, którzy byli wielce uczeni, bez zwłoki zagłębiło się w trudne wyliczenia. Różniczkowali nieskończone szeregi i obliczali jednostajnie zbieżne całki. Przy tym ciągle ściągali przez internet nowe dane, ktorych im ciągle było mało. Od czasu do czasu przerywali pracę, badali zamek z wyrazem głębokiego namysłu na twarzy, po czym z ciężkim westchnieniem wracali do pracy.
Tym czasem trzeci kandydat rozmyślał. W pewnej chwili wstał, podszedł do drzwi i przekręcił gałkę. Drzwi ustąpiły, a on wyszedł.


DWIE CZAPLE I ŻÓŁWICA

Na południowym wschodzie Chin troje przyjaciół żyło sobie zgodnie na brzegu spokojnego jeziora. Były to dwa wielkie ptaki biało-szarej barwy z mocnymi dziobami, długimi giętkimi szyjami o skrzydłach olbrzymich niczym żagle - czaple siwe Czing i Czang oraz stara żółwica o trudnym charakterze Pi-Houan. Żółwica była zawzięta, podejrzliwa i zgryźliwa, ale pilnowała domu, kiedy szlachetne ptaki wyruszały na daleki połow. Zawsze wracając odnajdowały ja wiernie czekającą z przygotowanym posiłkiem. Ale pewnego nader skąpego w opady lata wody jeziora słabo zasilone wysychającymi rzekami opadły i ukazało się błotniste dno. Zapowiadał sie okres głodu. Padła propozycja przeniesienia się gdzie indziej:
- Lećmy na spotkanie z nowym niebem - rzekł Czang i zaśmiał się.
- A ja!! - wykrzyknęła oburzona Pi-Houan. - jak ja mam stąd wyruszyć? Jestem stara, mam ciężką skorupę i nie mam skrzydeł jak wy. Czy może zamyślacie mnie opuścić?
Czaple popatrzyły na siebie ze skruchą:
- To prawda - rzekły - nie możemy zostawić tu naszej starej przyjaciólki na pewną śmierć. Tylko jak ją stąd zabrać? (c.d.n.)


DWIE CZAPLE I ŻÓŁWICA (dokończenie)

Rozwiązanie znalazła Czing:
- Utnijmy gruby kij. Ja i Czang chwycimy go za dwa końce, a Pi-Houan złapie się zębami pośrodku ...
- Brawo - odparł Czang. - to świetny pomysł, dzięki temu pani Pi-Houan nie zagada nas na śmierć.
- Droga Pi-Houan - nalegała praktyczna Czing - tylko nie otwieraj pyska, bo będziemy lecieć na dużej wysokości.
Żółwica przytaknęła ruchem głowy.

Godzinę później troje przyjaciół odleciało. Start był trudny, bo czple nie nawykły do takiego obciążenia, ale wkrótce złapały regularny rytm i harmonijnie rozpostarły swe piękne mocne skrzydła. Pod nimi przesuwały się zrujnowane ziemie, zniszczone pola bawełny, opustoszałe ryżowiska i szkielety ludzi i zwierząt.

Po południu pracujący w polu wieśniacy zauważyli ten dziwny zespół:
- Patrzcie na tę żółwicę - krzyczeli. - Kazała się nieść dwóm czplom. Jaka mądra!
Pi-Houan powstrzymała się od odpowiedzi. Ściskała mocno zębami kij i upajała się komplementami. Pochlebne słowa oszołomiły ją niczym woń kadzidła. Potem przelatywali nad równiną, a pastuszkowie pokazywali ich sobie palcami. Pi-Houan łasa na pochwały znów nadstawiła ucha:
- Spójrzcie na te dwie czaple - mówił chłopak - Niosą tę klępę, a by zapewne urozmaicić sobie wieczorny posiłek. Jakież one są mądre!
- Głupie pastuchy, wy nic nie rozumiecie! - chciała krzyknąć żółwica, ale ledwie otwarła pyszczek - puściła kij i spadła w dół. Ciężko uderzyła o ziemię, a jej skorupa roztrzaskała się w drobny mak.

Czaple pomknęły w dół lotem ślizgowym. Na znak żałoby wyrwały sobie każda jedno szare i jedno białe piórko, prazez chwilę krążyły nad szczątkami swej biednej przyjaciółki, a potem zniknęły w oddali.


ZŁOTY PALEC

Święty mąż żył samotnie od niezliczonych lat w sercu ogromnych gór. Z wielką radością przyjął więc odwiedziny przyjaciela z czasów młodości. Ofiarował mu posiłek i schronienie na noc, a następnego dnia powiedział;
- Na pamiątkę naszych młodych lat pragnę ci coś podarować.
Skierował palec w stronę kamienia i - o dziwo! - zamienił go w bryłkę czystego złota. Przyjaciel oniemiał, ale zamiast się ucieszyć przybrał ponury wyraz twarzy.
- Mnichu Wei - powiedział. - Odbyłem długą i niebezpieczną drogę, aby dotrzeć do ciebie w sercu ogromnych gór. Dlaczegóż więc miałbym się zadowolić niewielką bryłką złota?
Pustelnik spojrzał na niego i nieco zasmucony skierował swój palec na ogromną skałę. I ona uległa przemianie w błyszczące złoto.
- Mam nadzieję, Siang-Jou, że teraz jesteś zadowolony - roześmiał się serdecznie. Boję się tylko, że twojemu osłu, który będzie dźwigać złoto, mniej się to spodoba.
Ale Siang-Jou się nie śmiał. Z posępnym wyrazem twarzy zbliżył się do przyjaciela.
- Czego jeszcze pragniesz? - spytał zdezorientowany mnich.
- Pragnę mieć ten palec - odparł przybysz, wyciągając wielki nóż, który nosił zatknięty za pasem.


KWIAT AMETYSTU - odcinek I

Było starym obyczajem na dworze króla Zygmunta, że rycerze zabawiając się przy kielichach wdzięki swych dam chwalili i że każdy z nich opowiadał, jakich czynów na cześć swej pani dokonać byłby gotów. Była to zabawa bardzo przez rycerzy lubiana i każdy z nich starał się towarzyszy w przechwałkach prześcignąć.
I tym razem bawiono się bardzo wesoło i nikt z rycerzy nie chciał ustąpić drugiemu w rycerskim animuszu i fantazji. Rzekł tedy hrabia Artur, zwany Zapalczywym:
- Piękna, najpiękniejsza ze wszystkich dam jest pani moja Blanka o promiennych oczach. Na jej cześć gotów jestem wyzwać i pokonać siedmiu rycerzy, jednocześnie ze wszystkimi walcząć.
- Niewielki zaiste byłby to czyn, zbyt mały, by uczcić panią moją Jolantę o srebrnym głosie i białych dłoniach - rzekł na to zaraz Jan, Pięknym dla wdzięcznej i dwornej swej postaci zwany. - Co do mnie, by uczcić mą panią, samotnie w łódeczce rybackiej przepłynąć Zatokę Morskich Potworów gotów jestem, a wiadomo wam wszystkim, iż w zatokę tę najwiekszy i najmocniejszy statek zapuścić się nie odważy.
I tak przechwalali się jeden przez drugiego. Jeden tylko Gotfryd milczał. Zapytał go tedy król Zygmunt, który z dobrotliwym uśmiechem zabawie rycerzy się przysłuchiwał:
- No a ty, Gotfrydzie, jakiego czynu mógłbyś na cześć mojej córki, księżniczki Roksany, dokonać?
- Myślę nad tym, Najjaśniejszy Panie - rzekł Gotfryd - ale doprawdy nie mogę znaleźć niczego, co godne by było złotowłosej pani mojej. Chyba że poszedłbym dla niej po kwiat ametystu. Ale boję się, że i ten czyn byłby zbyt mały, aby być jej godnym.
Po słowach Gotfryda w sali zaległa cisza. Wszyscy bowiem słyszeli o zaklętym kwiecie ametystu. Nigdy jednak głośno o nim nie mówiono, gdyż sama jego nazwa trwogą i niepokojem napełniała najbardziej nieustraszone serca. Opowieści, które szeptem tylko przekazywano, mówiły o tajemniczym kwiecie rosnącym gdzieś na granicy królestwa, na wysokiej górze zwanej Niedostępną. Kwiat ten o złotych pręcikach i płatkach barwy i przejrzystości ametystu ma liście mieniące się wszystkimi kolorami tęczy. Ma on nadto moc czarodziejską i ten, kto go posiada, rozumie mowę kwiatów, drzew i ptaków - może za jednym jego dotknięciem przywracać zdrowie chorym, czynić urodziwymi szpetnych i młodymi starców. Posadził go król gór i otoczył wieńcem starszliwych ogni. Ten tylko rycerz zerwać go może, który bez lęku przez ogień ów przejdzie. Jeśli jednak serce jego zadrży choć na chwilę, gdy w płomienie będzie wstępował, spalą go one na popiół. I rzeczywiście, wielu śmiałków, którzy ważyli się podjąć tę próbę, straciło już swe życie, a popioły ich już dawno porozwiewały wiatry Góry Niedostępnej. Zaiste piękny i śmiały czyn obmyślił Gotfryd ku czci księżniczki! (c.d.n)


KWIAT AMETYSTU - odcinek II

Ale Arnold z Trevilu, który nigdy nie mógł darować Gotfrydowi, że ten pacholęciem jeszcze będąc pokonał go na oczach króla i rycerstwa, przebrawszy swoim zwyczajem miarę w kielichach, roześmiał się grubiańsko i tak się z Gotfryda wysmiewać począł:
- Może i piekny jest zamysł Gotfryda, ale prawdą jest i to, że łatwiej przy kielichu się przechwalac, niż uczynić to, co się obiecało!
Pobladł z gniewu Gotfryd, a król Zygmunt do Arnolda tak się odezwał;
- Nieprzystojne są, grafie Arnoldzie, twoje słowa i nierozumne wcale! Wiadomo wszystkim, że książę Gotfryd, rycerz Gwiazdy Wigilijnej, nieustraszonego i niezłomnego jest serca. Toteż jesli nawet przesadził nieco, ofiarowując córce mojej czyn, którego żaden śmiertelnik dokonać nie jest w stanie, to uczynił to przecież, chcąc swą cześć i miłość dla niej pokazać. Zresztą i inni rycerze przechwalali się tu czynami, których dokonanie nie jest w ich mocy. Cała ta zabawa bowiem na przechwałkach polega.
Ale Arnold z Trevilu tak królowi odparł, z wielkiego dzbana miód złoty zapijając, choć, jako się rzekło, dawno już był miarę przebrał:
- He! He! Miłościwy królu! Wiem ja to dobrze, że zabawa nasza na przechwałkach polega, ale - he! he! - i dla przechwałek są pewne granice! Inaczej bowiem, dlaczegóż nie miałby Gotfryd obiecać, iż sosnę najwyższą z rosnących w ogrodzie zamkowym wyrwie, że zegnie ją na końcu w hak i postawiwszy dwie góry jedną na drugiej zdejmie owym drągiem księżyc z nieba i księżniczce go ofiaruje. Mogłaby go sobie jako medalion na złotym łańcuchu nosić... He! He! Byłby to dopiero czyn godny księżniczki Roksany!
Nie mogli się powstrzymać od śmiechu rycerze i sam król roześmiał się nawet, ale Gotfryd do drwinek i żartów z siebie nieprzywykły, gniewem wielkim zakipiał i od stołu powstając rzekł:
- Mylisz się grafie Arnoldzie, za próżną przechwałkę słowa moje biorąc! Mylisz się! Wiedz bowiem, że wyruszam natychmiast na Górę Niedostępną i albo zginę, albo przyniosę księżniczce cudowny kwiat ametystu!
Przestraszył sie król widząc, że sprawa zły obrót przybiera, i swoim zwyczajem godzić i uspokajać wadzących się począł, tłumacząc, że co innego jest w obronie uciśnionego głowy nadstawić, a co innego dla nierozumnej przechwałki. I byłby się Gotfryd uspokoił i zamiaru swego zaniechał, gdyż czuł w głębi serca słuszność słów królewskich, gdyby się Arnold z Trevilu tak nie odezwał:
- Pozwól mu, Najjaśniejszy Panie, na ową górę jechać, a niech nie zapomni wziąć ze sobą sosny, to może za jednym zamachem - he! he! - i księżyc przywiezie!
Nie pomogły już teraz żadne prośby ani perswazje królewskie. Gotfryd nikogo słuchać nie chciał, a w końcu chcąc kres położyć próżnym namowom, rzekł:
- Klnę się rycerskim słowem, że dziś jeszcze z zamku wyruszę i jeśli nie zginę, kwiat ametystu księżniczce przywiozę!
Tedy nie mógł się już nikt więcej sprzeciwiać, bo słowo rycerskie rzecz święta i kto go nie zdzierży, na wzgardę i śmiech podać się musi. (c.d.n.)


KWIAT AMETYSTU - odcinek III

Pożegnał się Gotfryd z królem i do kolan swej Roksany upadł. Król Zygmunt wobec zebranego rycerstwa głowę jego do piersi przytulił i rzekł:
- Wiesz o tym, że od dawna już zamierzałem córkę moją za żonę ci dać i następcą po sobie uczynić. Jeśli tedy żyw powrócisz - tu łza spłynęła po szlachetnym obliczu królewskim - w zamian za kwiat ametystu rękę księżniczki otrzymasz.
Uradował się wielce Gotfryd i zawołał:
- Królu miłościwy! Choćby nie jednym, ale stu kręgami ognia kwiat ów był otoczony, żyw i cały powrócę. Jakże by bowiem zadrżeć miało me serce, gdy wiem, że taką otrzymam nagrodę?
I z pośpiechem wielkim w drogę się puściwszy w niedługim czasie u stóp Góry Niedostępnej się znalazł. Śmiało i radośnie wspinał się na nią Gotfryd, o niedalekiej przyszłości, gdy jako zwycięzca do zamku powróciwszy rękę ukochanej otrzyma, rozmyślając. Śmiało i radośnie wieniec płomieni straszliwych, co kwiat czarodziejski otaczały, wzrokiem objął -- i bez drżenia w nie wstąpił.
Rozstąpiły się przed nim płomienie i Gotfryd ujrzał cudowny kwiat ametystu. W milczeniu i podziwie wielkim przyglądał się długą chwilę piękności jego rycerz, po czym rękę, aby kwiat zerwać, wyciągnął.
W tej samej jednak chwili poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia, i odwrócił się. Za nim stała cudna pani w lekkiej powiewnej szacie z tęczowymi skrzydłami u ramion. Jej oczy barwy ametystu patrzyły błagalnie.
- Gotfrydzie! - rzekła. - Błagam cię, nie tykaj tego kwiatu! Jest on kwiatem mego życia i ojciec mój dlatego wieńcem ogni go otoczył, by mnie przed niebezpieczeństwem chronić. Jeśli go zerwiesz, będę musiała umrzeć... (c.d.n.)


KWIAT AMETYSTU - odcinek IV

- Piękna pani! - odparł jej wzruszony Gotfryd. - Zaprawdę możesz być pewna, że nie tknę tego kwiatu. Powrócę, skąd przyjechałem. Przecież ani król Zygmunt, ani księżniczka Roksana nie będą mi mieli za złe, żem z niczym pwrócił, gdy to, com od ciebie usłyszał, opowiem.
- Niestety, szlachetny rycerzu - rzekła królewna górska - jeśli im powiesz, z jakiej przyczyny nie zerwałeś kwiatu, będę musiała umrzeć, jakbyś go zerwał. Nie wolno mi bowiem prosić o tę łaskę. Poświęcenie twe, Gotfrydzie, musi pozostać dla wszystkich tajemnicą. Powiedz królowi i Roksanie, żeś powrócił z niczym, gdyż wieniec ogni straszliwych ujrzawszy, nie odważyłeś się w nie wstąpić.
- Jak to! - zawołał Gotfryd. - Ja, rycerz, którego Niezwyciężonym i Niezłomnym zowią, mam sie o tak nędzne tchórzostwo oskarżyć? Toż stałbym się na zawsze wszystkich rycerzy pośmiewiskiem! Czyż nie rozumiesz, Wiwiano, że nie mogę tego uczynić?
- To prawda - odparła cicho Wiwiana - nie możesz tego uczynić. Cóż by się bowiem stało z twoją sławą rycerską? Nie, nie mam prawa żądać od ciebie takiego poświęcenia! Zerwij zarem kwiat, który zdobyłeś. Widzę, że muszę umrzeć.
Ale Gotfryd stał cichy i nieruchomy, głęboko nad czymś rozmyślając.
- Nie, Wiwiano! - rzekł wreszcie. - Nie zerwę kwiatu ametystu. Gdybym to zrobił, popełniłbym czyn podły, prawego rycerza niegodny!
- Jeśli go jednak nie popełnisz - rzekła wróżka - wszyscy cie podłym mienić będą!
- Tak... - szepnął rycerz, ale natychmiast wyprostował się dumnie i dodał:
- I cóż z tego, Wiwiano? Czyż ulęknę się drwin i śmiechów? Czyż dlatego aby miana tchórza uniknąć, mam się nim stać rzeczywiście?! Czyż dla próżnej przechwałki życie twoje poświęcę, zbrodnię ohydną popełniając? Nie! Zaprawdę, nie uczynię tego!
- A Roksana? - zapytała królewna górska. - Cóż pomyśli o tobie Roksana?
- Roksana... - powtorzył Gotfryd. - Roksana... to prawda. Zapomniałem o niej. Roksana odwróci się ode mnie ze wzgardą, jak od nędznego tchórza. Wiwiano! Wiwiano! Nie mogę tego uczynić! Wolałbym po stokroć umrzeć, niż ją utracić!
- Widzisz więc sam, że mam słuszność, Gotfrydzie. Nie wahaj się dłużej. Weź za ten kwiat pierścień księżniczki i bądź szczęśliwy! Ja sama zerwę go dla ciebie.
I wyciągnęła rękę po kwiat cudowny. (c.d.n)


KWIAT AMETYSTU - odcinek V

Godfryd jednak dłoń jej zatrzymał.
- Nie mógłby być szczęśliwy, Wiwiano - zawołał - wiedząc, że szczęście moje okupiłem śmiercią! Nie mógłbym nigdy spojrzeć w oczy Roksanie, gdybym ją za cenę zbrodni zdobył. Wolę, by pogardzała mną niesłusznie, niżby miała prawo mną pogardzać. Żegnaj, królewno!
- Żegnaj, rycerzu! - rzekła wróżka.
A widząc, że jego postanowienie jest nieodwołalne, dodała:
- Nie zapomnę nigdy, że ocaliłeś mi życie. Weź ten pierścien królewny górskiej, która cię kocha jak brata. Masz na zawsze we mnie siostrę i przyjaciółkę.
Wziął tedy z jej rąk Gotfryd złoty pierścień z ametystem, ale kładąc go na palec myślał z ogromnym żalem o stokroć droższym pierścieniu, którego już nigdy nie da mu księżniczka Roksana. Nie rzekł jednak głośno ani słowa, gdyż nie chciał ranić daremnymi skargami serca Wiwiany. Podziękował jej za dar i w drogę powrotną ruszył.
Gdy straż na wieży zamku króla Zygmunta stojąca ujrzała zbliżającego się do zamku Gotfryda i dała znać królowi i księżniczce, którzy w niepokoju i trwodze na niego oczekiwali, uradował się wielce król i kazał się zebrać wszystkim swoim wasalom w wielkiej sali tronowej. Po czym na tronie swym królewskim zasiadłszy, w te odezwał się słowa:
- Za chwilę stanie tu, szlachetni panowie, Gotfryd Zwycięzca. Chcę więc, abyśmy go godnie powitali i by w obecności nas wszystkich za cudowny kwiat, który zdobył przez wieniec ogni przechodząc, z rąk córki mojej wziął nagrodę!
- Nie wiadomo jeszcze, czy Gotfryd kwiat ametystu zdobył, czy też z niczym powraca... - mruknął Arnold z Trevilu. Ale choć nie śmiał słów tych wyrzec głośno, usłyszało je kilku najbliżej stojących rycerzy i zgromiło go surowo:
- Gniew to i zazdrość zaślepiają cię, Arnoldzie! Wiesz bowiem dobrze, że choć żaden z nas po kwiat ów nie wyruszłby, to wyruszywszy i słowem rycerskim się związawszy, wolałby umrzeć niż z pustymi rękoma powrócić! Jak śmiesz więc Gotfryda Zwycięzcę o tak haniebne tchórzostwo podejrzewać?!
Zawstydzil się tedy Arnold i umilkł. A w tej właśnie chwili paziowie roztworzyli szerokie podwoje sali tronowej i przed królem i Roksaną, przed całym zebranym rycrstwem i damami dworu stanął Gotfryd. (c.d.n.)


KWIAT AMETYSTU - odcinek VI

Nie wszedł jednak dumnie i z podniesionym czołem, jak na zwycięzcę przystoi. Smutny wszedł i blady z głową na piersi opuszczoną, oczu na króla i księżniczkę, która go z twarzą rozjaśnioną witała, podnieść nie śmiejąc.
- Bądź pozdrowiony, Gotfrydzie! - rzekł król. - Bądź pozdrowiony, rycerzu niezłomny i nieustraszony! Widzę, że nie ma siły zdolnej cie pokonać, a serce twoje nie wie, co to lęk i trwoga! Ofiaruj córce mojej dar, który dla niej zdobyłeś, a ty, Roksano, pierścień swój zaręczynowy mu oddaj.
Tak mówił Zygmunt, a Gotfryd stał dalej smutny i milczący, oczu na nikogo nie podnosząc, jak gdyby słów królewskich nie słyszał.
- Cóź to znaczy, Gotfrydzie? - zdziwił się król. - Czy nie miła ci nagroda, która cię czeka? Czy może już nie kwitnie na Górze Niedostępnej zaklęty kwiat ametystu?
- Milsza mi, o królu, ponad życie ta nagroda i po dawnemu kwitnie na Górze Niedostępnej zaklęty kwiat ametystu. Jeno nie zdobyłem kwiatu tego i nie mam prawa do ręki księżniczki Roksany.
Zdziwił się jeszcze bardziej król Zygmunt.
- Cóż się więc stało, Gotfrydzie, że z niczym powracasz? Jakaż to powstrzymała cię przeszkoda?
Spuścił jeszcze niżej głowę Gotfryd, wahał się chwilę, jakby słowa, które miał wymówić, przez gardło mu przejść nie chciały, po czym głosem cichym rzekł:
- Królu najjaśniejszy! Gdym ujrzał wieniec ogni ogromnych na Górze Niedostępnej, wokół zaklętego kwiatu płonących, zadrżało we mnie serce i poznałem, jak zuchwały był mój zamiar. Uląkłszy się śmierci w ogniu, z niczym odjechałem...
W zdumieniu głębokim spoglądali po sobie rycerze. Gdyby ktoś inny słowa te wypowiedział, wybuchłyby śmiechy i drwiny, dano by mu kądziel i wrzeciono i z grona rycerzy precz wygnano. Ale sława Gotfryda była tak wielka, że wszyscy stali niemi i osłupiali, wstydem dziwnym zdjęci. Hańba najznakomitszego z ich grona wszystkich dotknęła. Nawet Arnold z Trevilu drwić ani śmiać się nie odważając, milczał posępnie, a i król Zygmunt, którego czyn Gotfryda podwójnie obrażał, ani słowem się nie odezwał. I w całej tej ogromnej i ludnej sali taka zapanowała cisza, że zdawać by się mogło, iż nie ma w niej nikogo.
Pobladł jeszcze bardziej Gotfryd, bo była ona cięższa niż śmiech i wyrazy potępienia, i poczuł się samotnym i opuszczonym, jak gdyby nie wśród towarzyszy, którzy mu wczoraj jeszcze przyjaciółmi byli, ale na pustyni jakowejś się znalazł.
Aliści nagle wśród ciszy grobowej głos się dźwięczny i silny córki królewskiej, księżniczki Roksany, odezwał:
- Zaprawdę, nie wierzę ci, Gotfrydzie!
(dokończenie nastąpi)


KWIAT AMETYSTU - odcinek VII i ostatni

Drgnęli wszyscy rycerze i oczy ku wzniesieniu, na którym obok tronu ojca swego siedziała księżniczka, podnieśli, a Gotfryd zadrżał cały i po raz pierwszy od czasu, jak przybył, w twarz ukochanej spojrzał. I powtórzyła jeszcze raz księżniczka:
- Zaprawdę, nie wierzę ci! Nie wiem, dlaczego bez kwiatu ametystu tu powróciłeś, wiem jednak, że nie nędzne tchórzostwo jest tego przyczyną. Nie żądam od ciebie, byś się z postępowania swego tłumaczył, bo widzę, że tego uczynić nie możesz. Kocham cię i ufam ci. Mój pierścień należy do ciebie!
Postąpił ku księżniczce kilka kroków Gotfryd, do stóp jej się osunął i głowę na jej kolanach ukrywszy jak dziecko serdecznie zapłakał.
- Małego serca są ludzie - mówiła Roksana - co pierwszemu oskarżeniu na przyjaciela rzuconemu wiarę dają, choćby ono nawet z ust jego własnych wyszło. Czyż nie byłeś ich towarzyszem w wyprawach niezliczonych, spośród wszystkich najwaleczniejszym? Czyż nie dokonałeś czynów tak sławnych, że żaden rycerz takimi pochlubić się nie może? A oto uwierzyli bez wahania w twą hańbę i potępili cię w sercach swoich.
I zawstydzili się rycerze. Jakże mogli choć na chwilę Gotfryda o nikczemne tchórzostwo posądzić? Czyż nie powinni byli zrozumieć, że kryje się tu tajemnica, że pieczęć jakaś usta Gotfrydowi zamyka? Czyż nie powinni byli oskarżenia, które na siebie rzucił, śmiechem powitać i towarzyszowi miłemu zaufać, o przyczynę niepowadzenia jego wyprawy nie pytając? Otoczyli go tedy kołem i w ramiona biorąc ręce mu ściskali i o przyjaźni swej niezmiennej zapewniali.
Nagle dziwne jakieś, tęczowe światło rozlało się po całej sali, a gdy zdumieni zebrani obrócili się, by zobaczyć, skąd płynie ten blask cudowny, oczom ich ukazala się złotowłosa postać o oczach barwy ametystu, z tęczowymi skrzydłami u ramion i kwiatem zaklętym w dłoni.
- Nie chciałam, byś cierpiał zbyt długo, Gotfrydzie - rzekła ametystowa pani, z uśmiechem na Gotfryda i Roksanę spoglądając - i przybyłam towarzyszom twoim i księżniczce Roksanie o czynie twoim rycerskim opowiedzieć. Widzę wszakże, iż zbędne jest świadectwo wróżek temu, kto posiadł kochające i ufne serce księżniczki Roksany.
- Posłuchajcie mnie jednak, królu Zygmuncie i wy , szlachetne panie i panowie, gdyż chcę, by czyn Gotfryda wszystkim był znany i ku wiecznej służył rycerzom nauce. Ojciec mój, król gór, posadził na Górze Niedostępnej kwiat ametystu. Chciał on jednak, by kwiat ten nie tylko najmężniejszemu, ale i najszlachetniejszemu dostał się rycerzowi. Dlatego kazał mi rycerza, który by przez wieniec ogni z sercem nieustraszonym przeszedł, stokroć cięższej poddać próbie. Nie wroga żadnego, ale własną pychę i próżność miał on zwyciężyć. Powiedziałam więc Gotfrydowi, aby się przekonać, czy prawdziwie rycerska ma duszę, że kwiat ametystu jest kwiatem mego życia i że jeśli go zerwie, będę musiała umrzeć. Powiedziałam mu także, że jeśli o poświęceniu, które dla mnie uczynił, komukolwiek opowie, wówczas również śmierć mnie czeka niechybna, gdyż złamałam prawo czarodziejskie o łaskę go prosząc. I zyciężył Gotfryd! Wolał na śmiech, hańbę i wzgardę raczej się podać, niż czyn tchórzliwy popełnić. Zwyciężył samego siebie. Najpiękniejsze to zwycięstwo!
- Weź, Gotfrydzie, kwiat ten, który teraz naprawdę dopiero zdobyłeś, i daj go Roksanie, pani swojej, gdyż i jej on słusznie sie należy za serce mężne, ufne i kochające, które cię ani na chwilę nie opuściło!
Wziął tedy Gotfryd z rąk wróżki cudowny kwiat ametystu i księżniczce Roksanie go podał.

A z ust wszystkich zebranych popłynęła stara rycerska pieśń:

O, radości, iskro bogów,
kwiecie elizejskich pól...

HALINA GÓRSKA, O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej
(dwanaście cudownych opowieści przez mistrza Jahannesa Sarabandusa,
astrologa króla jegomości, spisanych)
Lwów 1930


JESZCZE JEDEN CUD

Przez wiele lat byłem neurotykiem, typem zgorzkniałym i przygnębionym. Byłem egoistą. Wszyscy mi mówili, żebym się zmienił. Ciągle mi o tym przypominali. A ja, mimo że w głębi ducha zgadzałem się z nimi, obrażałem się. Potajemnie jednak próbowałem się zmienić. Mimo wszelkie wysiłki, nic to nie dawało. Wciąż tkwiłem w starych nawykach i wmawiałem sobie, że taka jest moja natura. Nic na to poradzę, bo taki już jestem! - wołałem sam do siebie z rozpaczą.
Najgorsze było to, że mój najlepszy przyjaciel też nie przestawał wypominać mi mego neurotycznego stanu i podkreślał konieczność zmiany. Na niego nie mogłem się obrazić, więc czułem się skrępowany i bezsilny.
Ale kiedyś przyjaciel powiedział: Wiesz, co? Nie zmieniaj się. Bądź, jaki jesteś. Tak naprawdę nie dbam o to, czy się poprawisz, czy nie. Kocham Cię przecież i nie mogę przestać kochać.
Słowa te zabrzmiały w mych uszach jak muzyka. Nie zmieniaj się... Kocham cię... Wtedy się uspokoiłem i poczułem, że żyję. Ujrzałem wokól siebie zieleń drzew, usłyszałem śpiew ptaków. Zacząłem odczuwać radość z przebywania z ludźmi, zacząłem rozumieć ich smutki. Właściwie nic się nie stało, a przecież wydarzył się cud - zmieniłem się.


UDANA TERAPIA

Pewien inteligent niebacznie przeczytał książkę, która obudziła w nim wątpliwości dotyczące sensu życia. Opanowało go poczucie niepewności i niepokój. Im więcej nad tym rozmyślał, tym bardziej się pogrążał. Aby uwolnić się od cierpień, zwrócił się o pomoc do mędrca. Ten stanął na wysokości zadania. Odbył z nim szereg terapeutycznych rozmów, które rozwiały dręczące naszego bohatera wątpliwości. Na pożegnanie udzielił mu jeszcze następującego pouczenia:
-- Ufam, że teraz po tym, czego pan doświadczył, powstrzyma się pan od czytania takich książek. Niech pan nawet nie zwraca na nie uwagi. Nie posiada pan przecież wiedzy potrzebnej do demaskowania ich szkodliwości. Może być pan spokojny, że jeśli jest w nich cokolwiek wartościowego, dotrze to do pana we właściwy sposób, we właściwym czasie i właściwą drogą. Tak więc nie ma najmniejszej potrzeby, by znów narażać się na podobne niepokoje.

Czy chciałbyś, Drogi Czytelniku, uwolnić się od takich niebezpieczeństw?


MĄDRY KOŚCIELNY (opowiastka na czasie)

W pewnej podwrocławskiej parafii pracował mądry kościelny. Na podstawie wieloletnich obserwacji zorientował się, że niektórzy parafianie zamiast rzucać pieniądze do koszyka wyciągali coś z niego. Inni zaś uczciwie składali ofiarę. Martwiło go to, bo potrzeby parafii były ogromne. Liczyła ona przecież aż "alef zero" wiernych. Nasz kościelny zaobserwował także, że ci którzy uczciwie płacą, płacą zawsze tyle samo, a ci, którzy kradną, kradną też tyle samo. Jednego tylko nie mógł zrozumieć. Dlaczego kolekta nie była zawsze taka sama? Dlaczego w różne niedziele zbieral do koszyka różne sumy, skoro wszyscy dawali lub kradli zawsze tyle samo?

Znajomy matematyk z Uniwersytetu Wrocławskiego wyjaśnił mu tę trudność. Nauczył go twierdzenia Riemanna:
-- Widzisz -- powiedział. -- najwyraźniej szereg utworzony ze składek wiernych jest tylko warunkowo zbieżny, a w takim wypadku jego suma zależy od uporządkowania wyrazów. Przypuszczam, że nie trzymasz się ustalonej kolejności, gdy zbierasz pieniądze?
-- Rzeczywiście -- wykrzyknął kościelny. -- Dla urozmaicenia sobie tej jakże nudnej czynności w różne niedziele obieram różne trasy przez kościół.
-- A widzisz! W takim razie wszystko jest zrozumiałe. I tak masz szczęście, że czasem nie masz pokaźnego debetu, który przy wyjątkowo niefortunnym wyborze trasy mógłby być gigantyczny, nawet nieskończony. A już zupełnie nie chcę myśleć, co by było, gdybyś wybrał taką kolejność, że twój szereg stałby się rozbieżny! Nie wiem, czy wtedy skończyłoby się na biskupie! Musisz być bardzo ostrożny.

Nasz kościelny wziął sobie do serca tę przestrogę. Zapisał się na kurs Analizy I B na Uniwersytecie Wrocławskim i pilnie uczył się teorii szeregów, zwłaszcza warunkowo zbieżnych. Kiedy już opanował kryteria Dirichleta i Abela, w krótkim czasie jego wysiłki przyniosły owoce. Z niedzieli na niedzielę dochody z kolekty w jego parafii rosły, tak jednak by nie wzbudzić podejrzeń ani proboszcza, ani biskupa, ani radykałów z SLD, którzy by chętnie obłożyli podatkiem darowizny na Kościół. Obecnie parafia kwitnie i przyciąga wciąż nowych wiernych.

Uczciwi wierni uwielbiają ostatnią niedzielę miesiąca. Wtedy to kościelny dokonuje podwójnego obchodu kościoła. Za pierwszym razem jest to zwyczajna kolekta. Za drugim razem jednak każdy otrzymuje z powrotem to, co wrzucił do koszyka, a nieuczciwi zwracają to, co zabrali. Już się przyzwyczaili i nawet nie protestują. W ten sposób nikt nic nie traci, a mądry kościelny tak dobiera trasy, że jeszcze sporo zostaje dla parafii.

Nic dziwnego, że proboszcz bardzo ceni swojego kościelnego. Mówi się, że jeszcze przed sesją zimową chce mu podnieść pensję.

Tę opowiastkę powinni wziąć sobie do serca studenci, którzy skarżą się, że muszą się uczyć rzeczy nieprzydatnych w życiu. Nigdy nie wiadomo!


PODOBNO PRAWDZIWY LIST

Droga Redakcjo!

Pilne pytane. Proszę o pomoc. Potrzebuję wyczerpującej odpowiedzi. Z góry dziękuję.

Jakiś czas temu zacząłem podejrzewać swoją żonę o zdradę. Skąd się dowiedziałem? No bo zachowywała się typowo dla takich sytuacji. Gdy odbierałem telefon w domu, po drugiej stronie odkładano słuchawkę. Miała często spotkania z koleżankami, niespodziewane wyjścia na kawę czy po książkę. Na pytanie z kim z naszych wspólnych znajomych się spotyka, odpowiadała, że są to nowe przyjaciółki i ja ich nie znam.

Zazwyczaj czekam na taksówkę, którą ona wraca do domu. Jednak żona wysiada kilkaset metrów wcześniej i resztę drogi idzie na nogach, tak że nigdy nie widzę, jakim samochodem przyjeżdża i z kim. Kiedyś wziąłem jej komórkę, tylko aby zobaczyć, która godzina. Wtedy ona po prostu dostała szału i zakazała dotykać jej telefonu. Przez cały ten czas nie mogłem się zdecydować, by porozmawiać z nią o tym wszystkim. Pewnie nie dowiedziałbym się prawdy, gdyby nie przypadek.

Pewnej nocy żona niespodziewanie gdzieś wyszła. Ja się zainteresowałem, że coś nie tak. Wyszedłem na zewnątrz. Postanowiłem schować się za naszym samochodem, skąd był doskonały widok na całą ulice, co pozwoliłoby mi zobaczyć, do jakiego samochodu wsiądzie. Kucnąłem przy swoim wozie i nagle z niepokojem zauważyłem, że tarcze hamulcowe przy przednich kołach mają jakieś brunatne plamy, podobne do rdzy.

Proszę mi odpowiedzieć, czy ja mogę jeździć z takimi tarczami hamulcowymi, czy trzeba je stoczyć? Jeżeli natomiast trzeba ja wymienić, to czy można zamontować tańszy zamiennik, a nie oryginalne, a jeżeli tak, to które najlepiej?


strona główna